piątek, 10 stycznia 2014

dzieci - śmieci (Ada)

OSTRZEŻENIE
Szanowni mieszkańcy osiedla Brodwino!

Uprzejmie informujemy, że w dn. 2 stycznia 2034 na terenach leśnych osiedla rozłożona została trutka na dzieci. Substancja jest niebezpieczna dla zdrowia, prosimy więc o trzymanie zwierząt domowych na smyczy przez okres ok. 3 tygodni. Przypominamy właścicielom oswojonych dzieci , iż na ich posiadanie zgodę musi wydać Okręgowa Rada ds. Gatunków Niebezpiecznych i Społecznie Zbędnych. Opłata za złożenie podania wynosi obecnie 3756 EUR.

Przypominamy, iż dzieci-śmieci są gatunkiem szczególnie niebezpiecznym. Poruszają się w wieloosobowych watahach, są agresywne i mogą spowodować ciężkie obrażenia, a nawet śmierć. Akcje odstrzałowe, mimo dużej skuteczności, nie gwarantują pełnego oczyszczenia rejonu Brodwino ze szkodników. Najbardziej zagrożonymi terenami są okolice centrów handlowych, ze względu na duże nagromadzenie odpadków.

Apelujemy o szczególną ostrożność, a w razie nagłego zwiększenia się liczby dzieci-śmieci, o udanie się do schronów. Przypominamy, iż schrony znajdują się w każdym teatrze, filharmonii, galerii (za wyj. Galerii handlowych), bibliotece, księgarni i kswięgarniokawiarni. W odpowiednie zabezpieczenia wyposażone są także uniwersytety, jednak wystąpiły już przypadki ataków na uczelniach wyższych.

Z góry dziękujemy za współpracę i apelujemy o niepodejmowanie na własną rękę prób pozbycia się szkodników.

Z poważaniem,

Spółdzielnia Brodwino

czwartek, 9 stycznia 2014

dzieci - śmieci (laola)

Sasza stawia na stole butelkę likieru orzechowego.
-No kochanie, czas oblać te twoje urodziny. I nie martw się, nie tylko likier przywiozłam. - obok ląduje sznaps w czymś szklanym, ale przypominającym raczej niewielkich rozmiarów beczkę.
-Ty chcesz mnie kurwa zabić. Wiedziałam. Utłuc Peszkowską. Schlać i porzucić do uwędzenia w niedoświetlonej kuchni ruderyzencji.
-Już już, spokojnie kochanie. Nikt ci się nie każe upijać.
-A te głosy w mojej głowie?!
-Już, już. Nie marudź, szklanki daj.
Do sznapsa jest coca-cola.
-Trzeba było powiedzieć, sok bym kupiła. Chociaż jakieś witaminy.
-Chlej i zdychaj, a co? Witaminy to sobie wiosną nadrobisz, jak świeżynki wrócą. Chociaż świeże kiełbaski to masz chyba cały rok, nie? - Sasza najpierw rechocze, potem beka. - Ooooo, sorki, żaby idą.
Zgodnie z zasadą stopniowej gradacji mocy, zaczynamy od likieru. Sasza nadaje jak radio tranzystorowe. Trochę przy tym trzeszcząc. O chłopaku w Pradze. O pracy. O konferencji w Berlinie. Połowy jej informatycznego żargonu mój mózg nie przetwarza. Szczęśliwie lekarstwo stoi przede mną.
-Uchyliłabyś okno, siekiera nam się tu robi.
-Ale to ja siedzę bliżej, zimno mi będzie. - może jak ją podwędzę, to zmieni temat?
-No... To co u ciebie? - co u ciebie? Co u ciebie? Co u ciebie? To pytanie powinno być oficjalnie zakazane. Karalne. Podlegające karze pozbawienia języka. Ale nie jest. Na niedomiar złego, zadaje je moja pieprzona-najlepsza-przyjaciółka-która-nie-raz-mi-dupę-ratowała, odpowiedź wydaje się zatem być absolutnie konieczna.
-A po staremu.
-Po staremu, po staremu... No nie przynudzaj kochanie. Żadnych nowych romansów?
-Podliczyłam te z ostatniego roku.
-I?
-Wyszło mi osiem.
-Nieźle... Ehhh... Człowiek się męczy z jednym i tym samym facetem przez pół roku, rok, a ty... Nawet nie rękawiczki kochanie... Nie rękawiczki.... Ty już jak skarpetki.
Zapada cisza. Polewamy. Sasza wyciąga z torebki wielką pakę czipsów. Octowe z solą.
-No co masz taką kwaśną minę? No kochanie...
-Kiedy byłaś w jukeju?
-Jakoś tak w zeszłym miesiącu. No jedz. Myślisz, że tylko ja mam mieć wielką dupę?
-Też mam wielką.
- Tak, tak. No gadajże, kochanie.
-To głupie.
-Nie takie rzeczy...
-Sen miałam.
-Jaki?
-Pijacki. Jak to w urodziny. Urżnęłam się jak dzika świnia, guziec jakiś afrykański. Z kłami i ubłoconą sierścią. I mi się śnili ci wszyscy...
-Co ty, kochanie, pierdolisz?
-Rodziłam dzieci. Wychodziły z mojego brzucha jedno po drugim, seryjna produkcja. Były tam wszystkie naraz. Cała ósemka. Każdy zostawił mi dziecko. Każdy takie jak on.
Zamykam oczy. Widzę tą scenę. Stoję. Nie nawet, nie stoję – biegnę przed siebie. I z mojej macicy sypią się dzieci. Wypadają jak skrzepy krwi po skrobance. Ale nie czuję bólu. One po prostu wysuwają się ze mnie na posadzkę. I są połączone jedną pępowiną – wszystkie – ośmioro.
Pierwsze – słowo matematyka wytatuowane ma na ramieniu. I pieluchę z symbolem Π nadrukowanym w równych odstępach na całej powierzchni. I okularki. W drucianych oprawkach. Rude włosy. Krótkie i proste. Niemieckie korzenie, ani chybi.
Drugie – czarne jak smoła. Króciutkie kręcone włosy, nie chcę nic mówić kochanie – wyłysiejesz jak tatuś. Przed czterdziestką. Może zdążysz do tego czasu pograć na basie i przerżnąć tyle lasek co on. Okrągłe, wielkie oczy błyszczą w maleńkiej twarzyczce. Śmieje się bez powodu.
Trzecie – a to pech. Będzie Polak. Zadający głupie pytania. Już od upadku na podłogę pyta – tak mam upaść? Tak ci się podoba? No jak mamuśku? To co mam ci teraz zrobić? Ugryzę tego cyca!!!! Uciekam. Ślizgam się we własnym śluzie. Wytrysk, czy wody płodowe?
Za mną ksiądz proboszcz. W ręce bat, tnie powietrze ze świstem. Skrapla dzieci, oblewa je winem. Wytrawnym. Czerwonym. Błyszczy jak świeżo utoczona krew. Przy porodzie musi być w końcu trochę krwi.
-Trzeba je ochrzcić!!! Diabeł twą drogę wyznaczał!!!! Ocalę te duszyczki!!!!!
Czwarte – Japonia w pełnej krasie. Jasna skóra, skośne oczy i włosy do pół pasa. Raczkuje szybciej niż ja uciekam. Bez poślizgu na zakrętach. Zaraz ugryzie mnie w piętę. Do miniaturowego pasa przytroczona lina. Lasso?!
Ksiądz proboszcz rozsierdzony.
-Córo diabła!!!!!!!!!
Piąte – krzyczy po rosyjsku „suka!!!!”. Nie do mnie, do księdza proboszcza. Niebieskie, przenikliwe - choć tak małe - oczka. Już łapie go za łydkę. Proboszcz wyje. Skąd ten mały ma zęby? Krew tryska, mały gryzie, barwią się na czerwono czarne szkice jego tatuaży. „Nie ty jej spuścisz lanie, czarna świnio! Mama naliwaj, ja uże nie malczik!”
Dobrze mały, dajesz, głośniej, silniej! Ale już go ksiądz proboszcz koniakiem odsyła na odpoczynek.
Posadzka śliska, ślizgają mi się nogi.
Szóste – ki cziort?! Dziewczynka. Czarna szczecina porasta jej głowę. Oczy ciemniejsze niż na prawosławnych ikonach. Za nią chusta ciągnie się do szyi przytroczona. Muzułmanka! Azja Południowa... Zza sutanny księdza wyłania się kuc. Dziewczynka wskakuje na grzbiet i na oklep goni księdza. Wnuczka Dżyngis Chana!
Siódme – ledwie mogę zauważyć – tylko ląduje na posadzce – już otwiera wino i kroi ser. Petit mort mon amour! Umrzesz wkrótce, o mamo! Choć tylko na krótką, piękną chwilę. Zabierz już tylko tego faceta w kiecce. To jeszcze nie karnawał.
Zaczynam czuć zmęczenie, choć wiem, że macica już prawie pusta. Jak lekko, jak, prawie przyjemnie.
Ósme – ósme jest w kratkę. Poślizg na zakręcie. Pierwsze słowo – anal. Mów mi mamusiu! Wyje w niebogłosy. Nie rozróżniam kolorów. Nie rozróżniam dźwięków. Biegłam na szpilkach. Kostki nie wytrzymały lewa w prawo, prawa w lewo, nogi mi się plączą. Ksiądz dopada, budzę się z krzykiem.
-Peszkowska, ty rozważałaś wizytę u psychiatry?!
-Psychiatry było piąte. Już nie mam siły...
-A ja...
Sasza milknie na chwilę.

-A ja miałam ci powiedzieć... Muszę właśnie zrobić test ciążowy...

środa, 8 stycznia 2014

dzieci - śmieci (Dorota)

Nortona spotkałem w jednym z bristolskich barów pozna jesienią około ośmiu lat temu. Miał na sobie trzyrzędowy garnitur w ciemno-brązowa kratę a w ręku kieliszek koniaku. Długo mierzył mnie wzrokiem nim wymówił moje nazwisko. Zdziwiłem się, gdyż nie znalem nikogo w tamtych okolicach, a jedynym powodem mojej bytności w mieście była próba załagodzenia ówczesnych romantycznych ekscesów. Okazało się, ze jako były współpracownik mojego niedawno zmarłego ojca, Norton znal mnie ze zdjęć i opowieści. Fakt, ze jego twarz była mi zupełnie obca zrzucić można na karb mej mało zażyłej relacji z rodzicami. Do domu przyjeżdżałem raz do roku, na święta, a w zamian dostawałem pokaźny czek, który wystarczał mi na prawie cały kolejny rok. Norton był człowiekiem otwartym i przyjacielskim. Otaczała go dobra aura, dzięki której większość ludzi czuła się w jego otoczeniu swobodnie i naturalnie. Polubiłem go bardzo tego pierwszego wieczoru i z radością umówiłem się na kolejnego drinka w Paryżu, gdzie jak się okazało, oboje często bywaliśmy. Potem nastąpiły kolejne śniadania w Pekinie, kolacje w Moskwie i życie nocne w Dubaju. Byliśmy już dobrymi przyjaciółmi, gdy niewielki spadek po ojcu zaczął się kończyć w nieubłaganie szybkim tempie. Norton długo się wahał i zastanawiał nim zaproponował mi współpracę. Ja nie zastanawiałem się nawet dwóch minut.
Praca była prosta, wręcz banalna, a jednocześnie przynosiła spory dochód. Norton robił w recyclingu. "Śmieci to dochodowy interes" powtarzał nie raz. Zajmowałem się organizowaniem transportu produktów z miejsca skupu do miejsca obróbki. Te ostatnie znajdowały się na końcach świata - w zapadłych górskich dolinach, na pustyniach, w krajach lodu. Podobno tak było najtaniej. Nigdy nie uważałem się za przemysłowca ani człowieka biznesu i przyznaje, ze nie bylem zbyt zainteresowany wnikaniem w tajniki tego interesu. Miałem pieniądze i mój świat był światem sukcesu.
Do punktu obróbki ołowiu na Antarktydzie trafiłem trochę z przypadku. Zaręczyłem się i  postanowiłem, ze Norton musi się o tym dowiedzieć natychmiast. Zakochani ludzie podejmują wiele nierozważnych kroków. W porywie serca przemierzyłem poł globu i bylem, co najmniej rozczarowany lodowatym spojrzeniem zielonych oczu Nortona i prawie wcale nieukrywanym gniewem.
- To nie jest twoje miejsce być tutaj. - rzucił cierpko - Jutro wracasz do domu.
Lecz następnego poranka rozszalała się śnieżna burza. W ten sposób utknąłem w małym pokoju, który dostałem na własny użytek, z tęsknotą w lędźwiach, z nienawiścią w sercu, z wyciem wiatru za oknem i ze skrzynka rumu, która miała w moim mniemaniu na swój sposób powiedzieć przepraszam za tak niegościnne przyjęcie.
Trzeciej nocy, pijany jak szpadel, obudziłem w sobie demona i postanowiłem włamać się na teren przetwórni. Moja przewodnia myślą było- gdzieś tam musza być inni ludzie, pracownicy, z którymi będę mógł przynajmniej porozmawiać i przez chwile zapomnieć o mojej sytuacji.

Uzbrojony w piersiówkę i kuchenny nóż ruszyłem przed siebie. Droga wydawała mi się niezmiernie długa i trudna i jak agent do zadań specjalnych wciąż musiałem pokonywać piętrzące się przede mną przeszkody i pułapki. Sam nie wiem jak długo brnąłem przez śnieżne zaspy i ile razy próbowałem pokonać płot nim w końcu mi się to udało. W pewnym momencie, gdy księżyc przedarł się na chwile przez chmury, ujrzałem w oddali rozmazane, pokraczne figury. Z okrzykiem pijackiego tryumfu rzuciłem się do przodu. To był kolejny krok z tych, których lepiej było nie podejmować.

*

Obudził mnie przeszywający chłód, do którego w momencie otwarcia oczu dołączył palący ból głowy. Przez kilka błogosławionych sekund mój mózg był pusty i nie wypełniony wspomnieniami poprzedniej nocy, lecz wystarczyło bym rozejrzał się dookoła by wszystko powróciło falami wielkimi jak tsunami. Pierwsza była fala wymiotów, gdy szmaragdy w oczodołach Nortona przeszywały mnie na wskroś, a grymas jego zamarzniętej twarzy uśmiechał się do mnie z żalem i politowaniem. Rzygałem jak kot i prawie czarna żółć pokrywała moje ręce, twarz i lepiła warkoczyki z moich blond włosów. Druga była fala przerażenia, gdy nadtopiony krwią śnieg błyszczał dokoła w porannych promieniach słońca. Jak to może być, że wstał dzień, gdy dla mnie zaczęła się najdłuższa noc? Trzecia fala przyniosła łzy, które zamarzały na moich policzkach, podczas gdy synapsy moich neuronów strzelały na lewo i prawo przypominając mięśniom moich ramion Każde. Kolejne. Pchniecie. i wysiłek przebijania nożem szyi Nortona. Potem zalała mnie fala absolutnej i bezbrzeżnej, głuchej pustki, fala, w której utonąłem za życia. Chyba zemdlałem na chwilę.
W bezkresnej, lodowatej ciszy Antarktydy skrawki naszej kłótni przedzierały się do mojej świadomości. Wspomnienia słów, które wyrzuciłem z siebie w niepokalanej, fanatycznej złości. Mój głos odbijający się bez echa. Mój głos i już.
“Dzieci?! Ty, chuju, zatrudniasz dzieci?”
“[...] bezdomne, sieroty, ułomne?”
“Że lepiej? Że przyszłość? Że kochające społeczeństwo?”

“Królu dzieci-śmieci, czy jesteś gotów umrzeć dla swej wiary?”

wtorek, 7 stycznia 2014

dzieci - śmieci (Monika)

Życie Romana. Sonet


Poszłam ja sobie raz na metra stację,
Myśląc o jeździe do mych wiejskich włości.
Bilet kupuję w kiosku oraz płacę,
A tam podróżna z małym kotem gości

Że jedzie, mówi, że nie może zabrać,
Kioskarka w krzyk – co Pani! Nie mogę!
Zostawić musi, odjeżdża, uciekać,
Kota porzuca oraz daje nogę.

Ja patrzę na to, uwierzyć mi trudno,
Kocię jest bowiem czarne jako kawa,
Oczy ma żółte – biorę, rzecz ciekawa.

Piska to małe, drapie, gryzie, wspina,
Krew tryska, w nogę mi się wpina,
Cóż mogę – kocham mego *******.



dzieci - śmieci (Mikołaj)

Po południu na ustach dziecka zakwitła siność. Niemożliwa błękitna róża – jej płatki rozwijające się jak rozlany atrament niknącego już oddechu. To najgorszy moment w blado oświetlonym przejściu podziemnym. Sygnał nadchodzącego chłodu, otwierającego otchłań nicości zawiniętej w kolorowo haftowanej chuście. Drobniaki nadal brzęczą w papierowym kubku po zupie z proszku. Szum ulicy, stukot tramwaju odjeżdżającego w stronę centrum. Wijąca się korytarzami podziemia szara gąsienica tłumu. Każde światło ostatecznie wchłania ciemność, jak jednak, gdzie, ukryć samą ciemność? Gdy słońce zachodzi z ziemi wyparowuje całe ciepło, pozostawiając zimną ciemność, w której bez ruchu spoczywają zamarłe gady. Nie drgnie im nawet mięsień, płuca zapadłe po ostatnim wydechu, tylko ich ślepia, nadal otwarte świecą martwym blaskiem. Zawinięta w kolorową szmatę zieje pustka. Krawędź otchłani przyprawia o zawroty głowy – prowadzi na skraj szaleństwa, lecz jej wężowe oczy nie pozwalają odwrócić wzroku, chłód paraliżuje.
Ostatni tramwaj na pętlę. Ostatni przystanek. W pomarańczowym świetle latarni trawa skrzy się szybko osiadającym szronem. Każdy krok jakby odlany z ołowiu – prawie niemożliwy, lecz nieunikniony. Gdzie można ukryć otchłań? W blaszanym pojemniku na odpady komunalne. Wydaje się, że tylko kolorowa szmata powstrzymuje nicość przed rozlaniem się po sam horyzont. Przed pochłonięciem świata. Nie można jednak jej zostawić. Pusty pojemnik obnaża potworny sekret: otchłań już się rozlała. Jest już za późno. Nikt nie zdołał tego zobaczyć usłyszeć głuchego uderzenia, cięższego niż ołów, zimniejszego niż lód. Nie ma miejsca na świecie gdzie można się już ukryć. Pozostaje przedrzeć się przez smołę nocy tam gdzie wszyscy wiedzą.
Duszny pokój na trzecim piętrze odgrodzony jest od świata żółtymi zasłonami. Na widok zwiniętej chusty niektórzy spuszczają wzrok. Ktoś wychodzi. Goła żarówka wisi na drucie kradnąc wszystkiemu cienie jak słońce w zenicie palące pustynię. Borys już był, więc reklamówkę z drobnymi trzeba oddać Nataszy. Bez słowa wyciąga rękę, w której trzyma igłę. Nagroda fałszywej żałoby. Światłość za ciemność.
- Wznieś się poprzez głębokie przestrzenie niebios … i wiedz, że tam gdzie zmierzasz nie ma bogów.
Blask zenitu rozpala wnętrze jej powieki czerwienią krwi. Na tle gorejącego słońca jej piękno hipnotyzuje, zniewala jak nigdy. Wie o tym. Dachówki parzą jej stopy a gorący powiew lekko unosi jedwab spowijającego ją sukna. Powietrze faluje wokół niej. Poniżej na dziedzińcu jej kochanek. Łzy błyszczą na jego wykrzywionej twarzy, oczy wpatrzone w nią, szalone z rozkoszy i cierpienia. Nigdy nie widział jej tak pięknej, nigdy tak bardzo jej nie kochał. Materiał sukni lepi jej się do kolan, ale to nie jej krew.
- Czy poznajesz swoją żonę?

Słowa wypełniają przestrzeń między nimi, kiedy staje nad nim zasłaniając słońce a jej twarz znika w ciemności. Z otchłani, jedna za drugą lecą w jego stronę kończyny ich dzieci. Jedna za drugą opadają pod jego stopy jak martwe jaszczurki. Nie może jednak oderwać od niej oczu, kiedy zaczernia słońce i znika w jego płomieniach. 

niedziela, 5 stycznia 2014

dzieci - śmieci (Jan)

            To już trzeci w tym miesiącu. Czasami jestem zadziwiona, jakie to wszystko jest proste. Jak banalnie można ich zwieść. Wystarcza kilka zdań, gestów i udawania, że się słucha. Potem wszystko toczy się właściwie tymi samymi ścieżkami. Na początku zawsze staram się znaleźć cokolwiek, co będzie różniło właśnie tego, od innych. Mógłby to być jakiś najdrobniejszy szczegół, który wprowadzałby coś nowego. Nigdy jednak się tak nie zdarzyło. Owszem są różnice, ale zawsze składają się na taką samą całość. Może więc jest tak, że szukam powtarzalności, stabilności. I tylko podświadomie znajduję właśnie takich i nie chcę niespodzianek. Może potrzebuję tej monotonii, żeby wejść w odpowiedni stan. Słów, które zlewają się w lekki szum, banalnych gestów, oczu próbujących ukryć pustkę. Zawsze to samo. A gdyby wszystko to odwrócić i powiedzieć, że to ja jestem taka, jak ich widzę. Wtedy oni po prostu by byli tym, którzy to od razu widzą i dostosowują się. Tylko, że ostatecznie to ja to kończę, przynajmniej dla nich. Więc monotonność chyba jest w nich, a ja jej potrzebuję. Zresztą faktycznie jest tak, że nie lubię niespodzianek, bo co może być lepszego niż otrzymanie, zrobienie czegoś, na co się czekało?
Poza tym każdy z nich dostarcza mi, czegoś nowego. Dla każdego z nich mam przygotowane coś innego, każdego z nich traktuję odrobinę inaczej. Nigdy się nie powtarzam i wiem, że robię to tylko dla siebie. I nie prawda, że wymyślanie za każdym razem, czegoś nowego jest lepsze niż wykonanie tego. Droga nigdy nie jest lepsza niż osiągnięty cel. Nie jestem w stanie zrozumieć, jakby mogła być. Ułożenie wszystkich narzędzi, opracowanie każdego detalu, wyznaczenie dokładnego planu nie jest w stanie się równać z faktycznym działaniem, wprowadzeniem wszystkiego w życie. Sam ruch, poczucie każdego mięśnia, skoncentrowanie się na jednej czynności, którą tyle razy odtwarzało się w wyobraźni. Zdolność opanowania wszystkiego. Zagłębienia się w swoim przedmiocie. Chyba dopiero wtedy mogę powiedzieć, że naprawdę poznaję, kim są. Poznaję, kto ukrywał się za fasadą ciała. Prawdziwe poznanie.
Muszę pamiętać, żeby jeszcze w tym tygodniu kupić i przygotować folie do piwnicy.

- Dzieci, śmieci! Proszę mi nie marudzić i je teraz wyrzucić.

dzieci - śmieci (Lyra)

Noc kończy się z dźwiękiem budzika i nikt już nie kupuje zapałek


Więc tak się zaczęło. Ona siedziała naprzeciwko i ze złością wydmuchiwała dym papierosowy – wyglądała nieco jak smok, który właśnie przebudził się z długiego snu. W jej oczach odbijało się światło łysej żarówki, ja w tajonym popłochu szukałem schronienia na dnie kubka z zimną herbatą. I tak siedzieliśmy – nie wiem jak długo – z kłębami dymu dobudowującymi rzeczywistość pod sufitem, z zimnymi palcami zaciśniętymi na brzegu stołu w kuchni, z tymi wszystkimi słowami, których przecież nie można powiedzieć na głos i z tymi wszystkimi grymasami, które ostatecznie nie znalazły drogi na powierzchnię i pozostały ukryte pod napiętą powierzchnią naszych twarzy. W dziwnym stuporze, w pewnym zapomnieniu i kompletnym oszołomieniu synaps powtarzałem w myślach „Kurwa, kurwa, kurwa”. No bo co innego miałem sobie myśleć. Czy miałem najłagodniejszym ze spojrzeń pogłaskać jej twarz i pokiwać głową jak kompletny idiota? A może złapać coś, co łatwo się tłucze i rzucić tym o ścianę? Zresztą, brak działania przecież jest działaniem samym w sobie. Więc siedziałem i milczałem, milczałem siedząc i przygryzając wargę i w didaskaliach do tego całego kurwakurwakurwa myślałem, że dobrze by było zaparzyć nową herbatę (albo może wyjść z tej kuchni, po zapałki na przykład, i już nie wracać – przynajmniej na jakiś czas, a może nawet już na zawsze – i nie tłumaczyć się nikomu (bo komu? komu miałbym cokolwiek tłumaczyć, po co miałbym komukolwiek cokolwiek tłumaczyć?)i zniknąć równie cicho jak mokry śnieg z chodników, jak zapach zapalonej zapałki w zimny listopadowy poranek; wytrzeć siebie z tego życia, tak jak wyciera się ręce o liście i gdzieś i kiedyś, nie wiem gdzie ani kiedy, zdezynfekować ten ślad alkoholem o przeźroczystej barwie i wysokim stężeniu, wymazać wspomnienia, wymazać jakiekolwiek pozostałości organiczne tego eksperymentu, a to, czego wymazać by nie dało rady po prostu odrzucić, zakopać w ogródku tej samotnej staruszki z końca ulicy, albo oddać dla biednych – do jednego z tych miejsc, gdzie rzeczy są już tylko rzeczami, gdzie to wszystko, co mogłoby być czymś więcej rozkładane jest na czynniki pierwsze i nikt nigdy nie zadaje zbędnych pytań… Nikt i nic. Nigdy…). To wszystko pewnie trochę trwało – wiem, bo odmierzałem czas papierosami gaszonymi z namaszczeniem w popielniczce i za każdym razem, gdy w myślach wypowiadałem liczbę pierwszą chyba nieco się krzywiłem i paznokciem zaznaczałem linię na przedramieniu. A ona? Ona siedziała i paliła i choć przecież miała ten straszny wzrok i te ściągnięte brwi, i te swoje różowe usta zaciśnięte w wąską linię – to przecież, nawet teraz, widziałem w niej ten niepokój i ten strach, bo teraz przecież nie było odwrotu z tej gry, z tego jej wielkiego va banque, z tego siedem bez atu, które w tej niemej licytacji rzuciła mi w twarz. I teraz, już z re-contrą na stole, nie sposób przecież żadnemu z nas się wycofać. Więc tak się zaczęło: ona i ja i tak strasznie źle rozdane karty, że przecież od początku powinniśmy byli wołać „pass” i wyrywać włosy z głowy i może – gdybyśmy tylko potrafili – powinniśmy byli zapłakać i utulić się nawzajem do snu, jak dzieci, w najciemniejszym z pokoi, gdy już wiadomo, że rodzice nigdy nie wrócą i gdy nikt nie ma już nadziei, na to, że to wszystko okaże się tylko snem. Ale ja tak nie potrafiłem, a ona… Ona chyba była zbyt uparta, zresztą, może się mylę, może też już nie potrafiła, może wyruszyła w ten wieczór w jednoosobową misję bez odwrotu i przecież nie wypada, przecież nie wolno płakać w stanie nieważkości – więc może, choć nie wiem tego na pewno, może ona też po prostu nie mogła i nie potrafiła już płakać.
Gdy czerń za oknem zaczęła przechodzić w szarości, choć jeszcze nie zupełnie i pewnie była to raczej tylko wyblakła czerń z naszymi wyblakłymi twarzami odbijającymi się w brudnych szybach, gdy wszystkie krawędzie w całej kuchni nabrały miękkości i można było pomyśleć, że ten stół, ta szafka otuliłyby tylko nasze głowy i przypadkowo rozbita szklanka jedynie wypełniła zagięcia w naszych dłoniach i wygładziła fioletowe i zielone cienie pod naszymi oczami i w kącikach ust – wtedy, wtedy gdy, gdyby Piotr siedział z nami przy tym stole i w tej kuchni, wtedy właśnie ten Piotr powiedziałby „Wyrzekam się” i powtórzyłby to jeszcze przecież dwa razy, a może nawet więcej, kto wie, choć przecież dla historii, dla podtrzymania wartkości narracji powinno się to zdarzyć tylko trzy razy, bo trzy jest z tak wielu powodów magiczną liczbą – wtedy właśnie gdzieś z oddali doszedł do nas dźwięk budzika. Być może wzniosłem oczy ku górze, w pewnym odprężeniu wstałem i pozwoliłem mojemu ciału podążać utartą ścieżką, oddałem się repetycji – ani szybko ani wolno – ale tak, jak przecież pozwalałem memu ciału zachowywać się każdego ranka, każdego miesiąca, w każdej porze roku. W korytarzu podniosłem z ziemi obrzydliwie pomarańczową kurtkę, przez chwilę (zresztą tak jak każdego ranka) szukałem kluczy i gdy już nieco zbyt mocno i trochę niepotrzebnie zaciskałem je w dłoni, zrozumiałem, że cykl się dopełnił. Z wahaniem zajrzałem do kuchni, ale ona nawet się nie ruszyła. Siedziała z głową wspartą na dłoniach, a jej włosy miękko opadały na ramiona i zasłaniały to wszystko, co było napięte i obce w jej twarzy. Wiem, że mogłem wtedy do niej podejść, uklęknąć – nie musiałbym nic mówić, wystarczyłby ten jeden gest, który przecież nie zmieniłby nic, a jednak mógłby zmienić wszystko. Nic takiego nie zrobiłem. Odwróciłem się plecami do Madonny Bolejącej i wyszedłem z domu. W mojej głowie odcisnął się jej obraz: smutny i zalany błękitnym światłem znikąd.

Skinąłem głową Staszkowi i bez słowa wskoczyłem do szoferki. Ruszyliśmy na naszą codzienną trasę. On, tak jak i ona wcześniej, po prostu palił. Tak było nawet lepiej. Bo teraz, gdy w końcu wiedziałem, że nic nie muszę mówić, w żaden sposób nie muszę dobierać słów, gdzieś – prosto z centrum mojego jestestwa, wraz z coraz bardziej donośnym, dzikim i niepohamowanym burczeniem brzucha – zaczęły powstawać słowa i szukać ujścia w niepełnym, przerywanym, wymieszanym ze śliną i smakiem wymiotów monologu. „Dziecko”, przesunąłem kolejny kontener pełen śmieci bliżej do krawędzi chodnika, „Dziecko – będziemy mieli, kurwa, dziecko…”.