Sasza stawia na stole butelkę
likieru orzechowego.
-No kochanie, czas oblać te twoje
urodziny. I nie martw się, nie tylko likier przywiozłam. - obok ląduje sznaps w
czymś szklanym, ale przypominającym raczej niewielkich rozmiarów beczkę.
-Ty chcesz mnie kurwa zabić.
Wiedziałam. Utłuc Peszkowską. Schlać i porzucić do uwędzenia w niedoświetlonej
kuchni ruderyzencji.
-Już już, spokojnie kochanie.
Nikt ci się nie każe upijać.
-A te głosy w mojej głowie?!
-Już, już. Nie marudź, szklanki
daj.
Do sznapsa jest coca-cola.
-Trzeba było powiedzieć, sok bym
kupiła. Chociaż jakieś witaminy.
-Chlej i zdychaj, a co? Witaminy
to sobie wiosną nadrobisz, jak świeżynki wrócą. Chociaż świeże kiełbaski to
masz chyba cały rok, nie? - Sasza najpierw rechocze, potem beka. - Ooooo,
sorki, żaby idą.
Zgodnie z zasadą stopniowej
gradacji mocy, zaczynamy od likieru. Sasza nadaje jak radio tranzystorowe.
Trochę przy tym trzeszcząc. O chłopaku w Pradze. O pracy. O konferencji w
Berlinie. Połowy jej informatycznego żargonu mój mózg nie przetwarza.
Szczęśliwie lekarstwo stoi przede mną.
-Uchyliłabyś okno, siekiera nam
się tu robi.
-Ale to ja siedzę bliżej, zimno
mi będzie. - może jak ją podwędzę, to zmieni temat?
-No... To co u ciebie? - co u
ciebie? Co u ciebie? Co u ciebie? To pytanie powinno być oficjalnie zakazane.
Karalne. Podlegające karze pozbawienia języka. Ale nie jest. Na niedomiar
złego, zadaje je moja
pieprzona-najlepsza-przyjaciółka-która-nie-raz-mi-dupę-ratowała, odpowiedź
wydaje się zatem być absolutnie konieczna.
-A po staremu.
-Po staremu, po staremu... No nie
przynudzaj kochanie. Żadnych nowych romansów?
-Podliczyłam te z ostatniego
roku.
-I?
-Wyszło mi osiem.
-Nieźle... Ehhh... Człowiek się
męczy z jednym i tym samym facetem przez pół roku, rok, a ty... Nawet nie
rękawiczki kochanie... Nie rękawiczki.... Ty już jak skarpetki.
Zapada cisza. Polewamy. Sasza
wyciąga z torebki wielką pakę czipsów. Octowe z solą.
-No co masz taką kwaśną minę? No
kochanie...
-Kiedy byłaś w jukeju?
-Jakoś tak w zeszłym miesiącu. No
jedz. Myślisz, że tylko ja mam mieć wielką dupę?
-Też mam wielką.
- Tak, tak. No gadajże, kochanie.
-To głupie.
-Nie takie rzeczy...
-Sen miałam.
-Jaki?
-Pijacki. Jak to w urodziny.
Urżnęłam się jak dzika świnia, guziec jakiś afrykański. Z kłami i ubłoconą
sierścią. I mi się śnili ci wszyscy...
-Co ty, kochanie, pierdolisz?
-Rodziłam dzieci. Wychodziły z
mojego brzucha jedno po drugim, seryjna produkcja. Były tam wszystkie naraz.
Cała ósemka. Każdy zostawił mi dziecko. Każdy takie jak on.
Zamykam oczy. Widzę tą scenę.
Stoję. Nie nawet, nie stoję – biegnę przed siebie. I z mojej macicy sypią się
dzieci. Wypadają jak skrzepy krwi po skrobance. Ale nie czuję bólu. One po
prostu wysuwają się ze mnie na posadzkę. I są połączone jedną pępowiną –
wszystkie – ośmioro.
Pierwsze – słowo matematyka
wytatuowane ma na ramieniu. I pieluchę z symbolem Π nadrukowanym w równych odstępach na całej
powierzchni. I okularki. W drucianych oprawkach. Rude włosy. Krótkie i proste.
Niemieckie korzenie, ani chybi.
Drugie – czarne jak smoła.
Króciutkie kręcone włosy, nie chcę nic mówić kochanie – wyłysiejesz jak tatuś.
Przed czterdziestką. Może zdążysz do tego czasu pograć na basie i przerżnąć
tyle lasek co on. Okrągłe, wielkie oczy błyszczą w maleńkiej twarzyczce. Śmieje
się bez powodu.
Trzecie – a to pech. Będzie
Polak. Zadający głupie pytania. Już od upadku na podłogę pyta – tak mam upaść?
Tak ci się podoba? No jak mamuśku? To co mam ci teraz zrobić? Ugryzę tego
cyca!!!! Uciekam. Ślizgam się we własnym śluzie. Wytrysk, czy wody płodowe?
Za mną ksiądz proboszcz. W ręce
bat, tnie powietrze ze świstem. Skrapla dzieci, oblewa je winem. Wytrawnym.
Czerwonym. Błyszczy jak świeżo utoczona krew. Przy porodzie musi być w końcu
trochę krwi.
-Trzeba je ochrzcić!!! Diabeł twą
drogę wyznaczał!!!! Ocalę te duszyczki!!!!!
Czwarte – Japonia w pełnej
krasie. Jasna skóra, skośne oczy i włosy do pół pasa. Raczkuje szybciej niż ja
uciekam. Bez poślizgu na zakrętach. Zaraz ugryzie mnie w piętę. Do
miniaturowego pasa przytroczona lina. Lasso?!
Ksiądz proboszcz rozsierdzony.
-Córo diabła!!!!!!!!!
Piąte – krzyczy po rosyjsku
„suka!!!!”. Nie do mnie, do księdza proboszcza. Niebieskie, przenikliwe - choć
tak małe - oczka. Już łapie go za łydkę. Proboszcz wyje. Skąd ten mały ma zęby?
Krew tryska, mały gryzie, barwią się na czerwono czarne szkice jego tatuaży.
„Nie ty jej spuścisz lanie, czarna świnio! Mama naliwaj, ja uże nie malczik!”
Dobrze mały, dajesz, głośniej,
silniej! Ale już go ksiądz proboszcz koniakiem odsyła na odpoczynek.
Posadzka śliska, ślizgają mi się
nogi.
Szóste – ki cziort?! Dziewczynka.
Czarna szczecina porasta jej głowę. Oczy ciemniejsze niż na prawosławnych
ikonach. Za nią chusta ciągnie się do szyi przytroczona. Muzułmanka! Azja
Południowa... Zza sutanny księdza wyłania się kuc. Dziewczynka wskakuje na
grzbiet i na oklep goni księdza. Wnuczka Dżyngis Chana!
Siódme – ledwie mogę zauważyć –
tylko ląduje na posadzce – już otwiera wino i kroi ser. Petit mort mon amour!
Umrzesz wkrótce, o mamo! Choć tylko na krótką, piękną chwilę. Zabierz już tylko
tego faceta w kiecce. To jeszcze nie karnawał.
Zaczynam czuć zmęczenie, choć
wiem, że macica już prawie pusta. Jak lekko, jak, prawie przyjemnie.
Ósme – ósme jest w kratkę.
Poślizg na zakręcie. Pierwsze słowo – anal. Mów mi mamusiu! Wyje w niebogłosy.
Nie rozróżniam kolorów. Nie rozróżniam dźwięków. Biegłam na szpilkach. Kostki
nie wytrzymały lewa w prawo, prawa w lewo, nogi mi się plączą. Ksiądz dopada,
budzę się z krzykiem.
-Peszkowska, ty rozważałaś wizytę
u psychiatry?!
-Psychiatry było piąte. Już nie
mam siły...
-A ja...
Sasza milknie na chwilę.
-A ja miałam ci powiedzieć...
Muszę właśnie zrobić test ciążowy...